
Na boks do Lenina
- W niedzielę zawsze przed godziną 11 dzikie tłumy ciągnęły do cechowni na Wesołej. Całe rodziny, chłopy, ich żony, dzieci. Walki na cechowni to było wielkie święto! Wszyscy chodzili na boks do Lenina. Boks był tak popularny, że każda kopalnia miała wtedy swoją sekcję bokserską – wspomina Bogdan Jendrysik, utytułowany w pięściarz, w latach 90. trzykrotny mistrz Polski, którego przygoda z boksem zaczęła się właśnie w Wesołej, przy kopalni noszącej wówczas imię wodza rewolucji.
Jako mały chłopiec Jendrysik przyjeżdżał kibicować do Lenina aż z Mikołowa, gdzie mieszkał. Był niski i szczupły, lecz pełen zapału. Nastolatka wypatrzył legendarny trener kopalnianego klubu sportowego Górnik Wesoła Jan Ryl, który wychował wielu znakomitych sportowców.
- Przed treningami zawsze rano biegałem dla rozgrzewki po lesie. Nawet gdy trzaskał 20-stopniowy mróz. Trener wołał „Bogdan odpuść, w mróz się nie biega!”. Ale ja gorąca głowa, nie było zlituj! – wspomina bokser. W Wesołej pojawił się w 1980 roku jako 14-latek, a już parę lat później triumfował w śląskim Turnieju o Czarne Diamenty. Wkrótce zabłysnął też na mistrzostwach Polski seniorów do lat 19.
- Górnik Wesoła dał mi w życiu praktycznie wszystko. W tamtych latach cała dzielnica to była kopalnia na pustkowiu przy lesie i same hotele robotnicze wokół. Przez okna salki treningowej widać było górników na placu materiałowym kopalni. Dojeżdżało się autobusami, a czekanie samemu na przystanku mogło się skończyć niedobrze. Trwały wojny tubylców z werbusami, a Wesołą patrolowały chłopaki z osiedla A w Tychach. Dowiedzieli się, że trenuję w Górniku i już byłem swój i miałem ochronę… - Jendrysik wspomina, że pięści użył poza ringiem tylko raz w życiu. Trafił celnie, jednym ciosem prostym, w podbródek dużo wyższego osiłka, który po chamsku przystawiał się na zabawie do kobiety. Trafił skutecznie.
W Wesołej przy kopalni zaczęto budować bloki mieszkalne i bokser dostał w nich od kopalni swoje pierwsze M. Wprowadzili się razem żoną Jolantą po ślubie.
- Dzień po weselu mój świadek Bogdan Więcek i ja musieliśmy wyjść do walki na ringu w cechowni, na pojedynek z bokserami z Tczewa! Dzisiaj to byłoby nie do pomyślenia, ale wtedy sport traktowało się poważnie. Ja nie piłem na własnym weselu, ale tak się objadłem, że kategorię musieli mi podnieść z papierowej do muszej, o trzy kilogramy. Za to świadek, oj! Świadek był strasznie zmęczony. Parował tym weselem tak, że trener aż głowę odwracał wachlując go ręcznikiem w narożniku! – śmieje się Bogdan Jendrysik.
Ślub był szczęśliwy. Przez całe życie Jolanta była najwierniejszym kibicem męża. Pan Bogdan wyciąga z pawlacza stary opasły brulion w kratkę. Żona latami wklejała do zeszytu wszystkie wycinki prasowe o sukcesach męża. Wspierała na każdym turnieju, cieszyła się, gdy w 1991 roku po raz pierwszy został mistrzem Polski. A potem jeszcze dwa razy: w 1994 i 1995 roku. Wspólnie wychowali dwie córki. Starsza próbowała przez chwilę ćwiczyć boks, znajomi oceniali, że na ringu rusza się jak tata.
- Żona zmarła rok temu, bardzo prędko, z zaskoczenia. Straszna choroba i nic nie mogliśmy zaradzić. To dla mnie bardzo ciężki cios. Odeszła, zostałem sam – wzdycha bokser.
W 1988 roku upomniało się o Jendrysika Ludowe Wojsko Polskie. Na sportowców takich jak chłopak z Wesołej czekał tylko jeden garnizon: CWKS - Centralny Wojskowy Klub Sportowy Legia Warszawa. Jendrysik dobrze wspomina dwuletnią służbę, chociaż Ślązacy daleko od domu zwykle nie mieli taryfy ulgowej.
- Ale między sportowcami nie ma wrogości, mam ze stolicy wielu przyjaciół i znajomych. Jednak przede wszystkim my chłopcy z kopalń byliśmy już dawno zahartowani na najcięższe trudności! Dlaczego? Bo młodych bokserów ze Śląska w Polsce wystawiano zawsze na turnieje zagraniczne z najtwardszymi przeciwnikami, którzy bili nie na żarty. Więc zwykłe chłopaki jechały walczyć do NRD lub Czechosłowacji. A my ze Śląska – na wschód! Związek Radziecki, Bułgaria, Rumunia. Tam przyjeżdżali też Kubańczycy - postrach w boksie. Nie było łatwo, ale żyjemy! – pan Bogdan pamięta, że za młodu w telewizorze podziwiał, jak zwycięża kubański mistrz świata, wielki Pedro Orlando Reyes. Za parę lat… spotkał się z nim na ringu, gdy z Legii Warszawa wysłano go na Turniej Armii Zaprzyjaźnionych. – Reyes był dużo starszy ode mnie, ale oni tam na Kubie służyli w wojsku chyba aż do emerytury! – opowiada.
Jendrysik z uśmiechem wspomina, jak po walkach w Doniecku na migi przekonał sklepowe, żeby pod ladą do torby z szarego papieru nasypały mu dużo pachnącej ziarnistej kawy. Przywiózł ją mamie do Mikołowa jak skarb, bo w latach 80. kawy dotkliwie brakowało w kraju. Z Legii pan Bogdan pamięta też np. Andrzeja Gołotę, który woził kolegów małym fiatem 126 p, chociaż ledwo się sam w nim mieścił. - Andrzej już wtedy się jąkał i nie jest prawdą, że to przez ciosy w głowę na ringu! – zaznacza bokser.
W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej kopalnie zatrudniały sportowców na etatach górniczych. Branża dbała o wszystko wokół, budowała domy, szpitale, ośrodki zdrowia, utrzymywała domy kultury i kluby sportowe.
- Z tym, że piłkarze mieli zawsze dużo lepiej, trzymano ich na etatach dołowych. A bokserów na powierzchni. Mnie na przykład po iluś latach oddelegowano do opieki nad boiskiem w Zabrzu, gdzie opiekowałem się młodzieżą w Górniczym Klubie Sportowym Walka Makoszowy – objaśnia Jendrysik, który odszedł z górnictwa w latach restrukturyzacji kopalń za rządu Buzka 1998-2002.
Nadal jednak szkolił młodych sportowców. Jedną z jego najzdolniejszych wychowanek jest m.in. Lidia Fidura, brązowa medalistka mistrzostw świata i Europy, ośmiokrotna mistrzyni Polski, a na co dzień stróż prawa, funkcjonariuszka Komendy Miejskiej Policji w Gliwicach.
Bogdan Jendrysik jest przekonany, że sport uczy, wychowuje i łączy ludzi tak, jak zbliżał ich w tłumie kibiców na cechowni w Wesołej. W prawie każdą niedzielę wypełniały tę cechownię setki, tysiące widzów. Ring budowała na środku ekipa górników z oddziału zbrojeniowego. Stalowa konstrukcja z grubych rur ważyła tony, w dni powszednie czekała rozłożona w piwniczce cechowni. Kiedy ring był gotowy, znoszono ze wszystkich biur krzesła i taborety, a kibice rozsiadali się dookoła. Najlepsze miejsca - najbliżej ringu dla dyrektorów i kadry kopalni, dla dygnitarzy. Ale w tłumie na parterze obok sekretarzy partii i milicjantów siedzieli też księża, proboszcz, nauczyciele, sklepowe i robotnicy. Młodzież wypełniała piętra na galerii cechowni krzycząc z góry w niebogłosy.
- Tego dźwięku dopingu nie da się opisać ani zapomnieć! Był aż przeraźliwie głośny, dudniało w uszach. Odbijał się echem od stropu w cechowni i wracał do nas na ring – mówi Bogdan Jendrysik.
Dla bokserów nie było żadnego specjalnego zaplecza, otwierano im pokoik pracownic z działu rachuby, które co miesiąc wypłacały górnikom pensje gotówką w okienkach na parterze. W drodze na ring bokserzy przeciskali się między kibicami, którzy gromko wrzeszczeli na wiwat. Krzesła rozstawione na parterze miały wadę – stały luzem i zdarzało się, że gdy emocje w cechowni sięgnęły zenitu, krewki kibic, wzburzony niesprawiedliwą punktacją, zrywał się na równe nogi, łapał za nogę od krzesła i ciskał nim w stronę przerażonych sędziów. Bogdan Jendrysik wspomina:
- Po skończonej walce, mokrzy od potu biegliśmy z cechowni pod prysznice, a najbliższe były w kopalnianej łaźni. W niedzielę pracownicy rzadko z niej korzystali, ale nieraz myliśmy się razem z górnikami, którzy wracali z dołu. My obici i czerwoni także od krwi. Oni czarni od pyłu… My i oni śmiertelnie zmęczeni. Za to bardzo szczęśliwi!
(na zdjęciach: 8 - derby Legia-Gwardia 1989 r.; 9 - drużyna Górnika Wesoła; 10 - B. Jendrysik w Legii 1988 r.; 11 - książeczki zawodnicze B.J.; 12 - na treningu z Lidią Fidurą; 13 - Jan Ryl, B.J., Adam Kiermasz; 15 - Grzegorz Jabłoński i B.J. w Legii; 16 - B.J. i Ryszard Dżipa w cechowni kop. Lenin)
Udostępnij tę stronę